Muszę oficjalnie przyznać – miewam swoje małe miłości niemal
w każdej dziedzinie, którą się interesuję. Takich bezapelacyjnych faworytów.
Niby dopuszczam do myśli to, że coś polubię bardziej, ale mimo wszystko buzia
sama się uśmiecha ( troszkę jak nauczyciel, który tak naprawdę nie ma
ulubionego ucznia, ale "Jasiu Tobie to zawsze wychodzi najlepiej" :) ).
Drobne kwiatuszki, fioletowy kolor i już jestem kupiona! (z góry przepraszam za brudną łubiankę, podczas komponowania zdjęć w ogóle tego nie zauważyłam)
Kobietą jestem, więc i na polu faworyzowania nie może być łatwo!
Jak już wspominałam mój ogród jest
bardzo zacieniony, wilgotny,
problematyczny. Dlatego, zgodnie z babską logiką najbardziej ukochałam sobie
rośliny – dzieci słońca. Dodajcie do tego uwielbienie natury, wakacji w lesie, drobne
kwiatostany, różowo-fioletową kolorystykę i oto możecie bez pudła obstawić, że
najbardziej w świecie kocham lawendę (dodatkowo ma wartość użytkową!) i wrzosy
( nie masz nic piękniejszego niż naturalne wrzosowisko na polanach w Borach
Tucholskich). Oczywiście, żeby nie było zbyt prosto – oba te gatunki mają zgoła
inne wymagania glebowe i kochają słońce, którego w moim ogrodzie jak na
lekarstwo.