Content

czwartek, 6 marca 2014

Marzenia jednak się spełniają !

Nieobecność nieobecnością, ale czas zaczynać! :) Zacznijmy po kolei:

REMONT:

Remont jeszcze nie ruszony - na razie ekipa wybrana, czekamy, aż da znak. Musimy zacząć od rozmowy ze specem, który nam wyburzy ścianę. Jest to sprawa większej wagi, gdyż jest to ściana nośna, do której trzeba zainstalować podciąg. Podciąg miał być drewniany (romantyczna wizja zgadnijcie kogo), będzie metalowy (brutalna rzeczywistość) z obudowaniem z drewna (litościwa matka rodzicielka moja i jej pomysły).

Nasza dobra, Śląska IKEA wstawiła nam promocje - 15% na kuchnie, więc kuchnia już zakupiona, czeka :) Oprócz tego wymęczyłam małża i mamy zakupione łóżko. I materac (-10% kocham Cię, IKEO!). Wszystko to leży odłogiem w garażu, a my śpimy na 50 letnim tapczanie, który przypomina łoże madejowe. Nie żartuję, mam siniaki. Szerokość również jest dość kłopotliwa ( Dziecko 3 letnie może i by się położyło w poprzek. Starsze już nie.) Oprócz tego dorzućcie psa i macie odpowiedź, dlaczego teraz wolałabym leżeć w garażu niż w sypialni. Cóż, nie można mieć wszystkiego.


Nawet Baloo uważa, że to łóżko jest zbyt małe dla naszej trójki :)




A propos "nie można mieć wszystkiego". Miałam Ci ja idylliczne marzenie - kuchnia, o taka:

Nadal mi smutno, jak o tym myślę!

Pełna nadziei przygotowałam sobie projekt, zaklepałam u męża, uzyskałam aprobatę rodziców...Dumni i bladzi zjawiliśmy się u progu Pana Doradcy. No i wraz ze słuchaniem Pana Doradcy mój chłop na zmianę siniał i robił się fioletowy, gdyż blat drewniany to jest wielce niepraktyczna sprawa. Trzeba go 2-3 razy w roku konserwować (zrobiłam kocie oczy, mąż przełknął), trzeba dbać i myć (ja przełknęłam). Ale gdy doszło do tego, że buraczki (barszczyk ! <3) i herbata (paliwo i sens mojego życia) wylane na blat zostaną na zawsze, a każde utłuczenie nożem trzeba szlifować - trzeba było przeorganizować priorytety. Miłość mojego męża została wystawiona na próbę gdzieś przy buraczkach, a przy wizji niedzielnego obiadu przy tkliwych tonach szlifierki schowała się do kieszeni i sprowokowała naradę rodzinną. Przy kilku uronionych łzach (ja) i rzeczowych argumentach (to małż) wybraliśmy brzydki, miałki i ponury blat. Biały. Z elementem "drewna" (sarkastyczny cudzysłów zamierzony). Na otarcie łez zakupiliśmy łóżko. I materac. I komodę bo 200 złotych taniej. I lampki solarne do ogrodu. I hortensje w doniczce. Byle do końca remontu!

A teraz wracam do meritum, tytułu notki.

Miałam psy. Miałam psów kilka  w życiu. Jednego długo,  lat 16, pożegnaliśmy się z nim zeszłej zimy.


Gandalf to nie był pies. To była Osobowość :)

Potem, już jak byłam na studiach naciągnęłam rodziców na uratowanie psiej bidulki - brzydulki Mojito :)


Mojito - kochana brzydulka


Potem Gandasia zabrakło, i rodzice (już we własnym zakresie) przysposobili sobie drugiego boksera - Ouzo. Ukochany wujek naszego Balu ;)


Ouzo - półgłówek, tylko na tym zdjęciu wygląda myśląco :)

Jak tylko wyprowadziłam się "na swoje", znalazłam pracę, od razu zaczęłam wiercić dziurę w brzuchu chłopu. O własnego psa, spełnienie marzeń, blabla. Jako, że mój mąż to dobry człowiek jest, praktycznie od razu się zgodził (mimo, że z fretkami darzą się love - hate relationship, gdzie ostatnio było dużo ale to dużo hate :P). Warunek był jeden. Po ślubie. Jak po ślubie, to po ślubie, niektórzy insynuowali, że bardziej odliczam do momentu posiadania psa, niż posiadania męża (nikczemni!). Słowo się rzekło, ślub był 28 grudnia, po psa jechaliśmy 1 stycznia. Tak, dokładnie 1 stycznia spędziliśmy w drodze, słuchając listy wszechczasów Trójki i jedząc hot dogi na stacjach.

Pierwsze zdjęcie Bala. Ma wartość historyczną, jest to selfie z rąsi w aucie, więc ma prawo być nieostre ;)

Co do wyboru rasy - na pewno chciałam psa aktywnego, inteligentnego, bardzo chcącego pracować z człowiekiem. Na początku zastanawiałam się nad border collie, ale po wnikliwym wczytywaniu się w końcu stanęło na owczarku australijskim.


Kumplostwo i kumoterstwo :)

Zaraz po wyborze rasy, drugim najtrudniejszym wyborem okazało się imię :) Miałam tyle pięknych imion dla suczek, a praktycznie żadnego dla samca. Szukałam, wypisywałam idee, przekopywałam strony. W końcu, skoro to owczarek australijski (mimo, że z Australią mają niewiele wspólnego) zdecydowałam się wczytać w mitologię aborygeńską. Okazało się, że to strzał w 10.


Ewolucja smarkacza, planujemy serię takich zdjęć ;)

Stanęło na imieniu aborygeńskiego bóstwa - Bahloo. Jest to aborygeński bóg księżyca (maść blue merle - trochę jak plany na księżycu - niech będzie!). Z biegiem czasu imię ewoluowało - na początku było to oficjalne Baloo, teraz coraz częściej spolszczam Balu, a jak jest naprawdę nieznośny, staje się Baalem (Bael) król wschodniej części piekieł. Seems legit ! :)


Baal, władca piekieł podczas wykopków w ogródku.

Także wracam, ze zdwojoną siłą, teraz to już tylko coraz więcej nowych tematów mam w głowie ! Nie tylko remontowych, ale także i psich :)


PS. Czy u Was też hiacynty wybijają jak szalone? Niestety, z przyczyn niezależnych musiałam zmienić opony zimowe na letnie - na dniach spodziewajcie się trzaskających mrozów i zamieci śnieżnej, głównie na południu Polski. Przepraszam.



11 komentarze:

  1. Aussie!!! Blue merle!!! Omggggg <3<3 <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ok, już się uspokoiłam. Mam problem jak widzę australijskie i bordery. Pracujemy nad tym z terapeutą, są postępy.

      Siostro w niedoli drewnianej... Też chciałam drewniany blat i też buraki oraz kawa mnie tego blatu pozbawiły. Ale fronty zostają białe? Dawaj jakieś projekty :D

      Usuń
  2. Siostro! Jak ja Cię rozumiem! Też kwiczę zawszę i nie mogę się uspokoić :) Na szczęście posiadanie szczeniaka w domu "lekko" tonuje sytuację ;P Ale sama kochałam i nie mogłam wytrzymać jak widziałam inne, czy to małe czy dorosłe :))

    Projekt zrobiłam w programie Ikeowskim i nijak nie potrafię go wrzucić :P A fronty zostały białe, owszem, no tego mi nie odbiorą!
    I będzie piekarnik retro. I mam ceramiczny zlew jak żłób konia. Tak będzie, rzekłam, Howgh.

    OdpowiedzUsuń
  3. dobrze, że napisałaś, że to owczarek australijski, bo już myślałam, że to jakaś biedka ze schroniska, jest tyle ras, że się czasem ciężko w tym połapać :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaa tam, mi to nie zależy, żeby był rozpoznawany :D Najlepiej niech wszyscy mają go za kundla, to przynajmniej jest mniejsze ryzyko, że ktoś spróbuje go zwinąć, czego bym nie przeżyła ;) Wybierałam rasę ze względu na charakter, w ogóle nie planuję go wystawiać, ba z metryką nawet się nie wybrałam do ZK :)

      Usuń
  4. Słodki rozrabiaka:)
    W domu zawsze mieliśmy psa- przeważnie kundelka lub znajdę ze schroniska. Ciężko mi było przestawić się na dom bez psa. Mój Luby niestety potrzebował dłuższego namawiania, ale w końcu uległ- jesteśmy na etapie szukania. Postawił tylko warunek że chce psa rasowego i rasę dobrać do nas (cudowny internet i testy "dopasuj psa").
    Mi wyszedł mops, jemu buldog francuski, zaś obydwoje jesteśmy zakochani w niedostępnym w Polsce Pomskym (nierasowym zresztą:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również nie potrafię sobie wyobrazić domu bez psa, mój mąż podobnie jak Twój Luby - psa nigdy nie miał, teraz, stopniowo buduje więź ze szczylem :) Powodzenia w poszukiwaniach! :)

      Ha mops i buldog - czyli generalnie wyszedł krótki pysk, to się zgadza!:) Pomsky - musiałam zgoglać, uroczy! :)

      Usuń
  5. A można wiedzieć z jakiej hodowli jest Pani cudo :) ?

    OdpowiedzUsuń
  6. Przysłowie ludowe mówi "Kto raz miał boksera bedzie miał zawsze" ;)

    http://stefanboxer.blogspot.com/2015/01/bokser-vs-pieczka-czyli-rzecz-o.html

    OdpowiedzUsuń
  7. Hm, teraz już chyba zostanę przy aussie :) Ale rodzice mają dwójkę, którą bardzo kocham !:)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz! :)

Behind The Web

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Obserwatorzy

Mój instagram

Instagram
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Polecam