Z lekkim poślizgiem (hue hue jest
lipiec, a Latająca Akademia Dog Chow Disc Cup była w połowie maja
:) ) pokażę Wam nasz bardzo bogaty we wrażenia wszelakiej maści
weekend.
Zdjęcie autorstwa Tomasza Mońko, obrazujące skalę imprezy ( tam gdzieś jestem, z Balem na rękach, serio!)
Najpierw – nowości dla szczeniaka,
wtedy 6 miesięcznego – zostawanie samemu w obcej klatce, nocowanie
w obcym domu, podróż na tylnym siedzeniu auta z dwoma obcymi psami,
seminarium wśród multum ludzi i psów, skupianie się na
przewodniku w ekstremalnych warunkach, przebywanie w klatce wśród
miliona innych psów, mieszkanie w namiocie, praca w zacinającym
deszczu...uff trochę się działo, a to tylko dwa dni! :)
W zamyśle LADC trwała 3 dni. Niestety
na pierwszy, wykładowy dzień nie udało nam się dotrzeć,
wyruszyliśmy następnego dnia około godziny 3.Grafik był dość napięty, bo ze
Śląska mieliśmy dotrzeć pod Warszawę, rozbić namiot i już o 10
rozpoczynać warsztaty
Zdjęcie poglądowe centrum dowodzenia.
.
Gwarno, głośno i radośnie!
Pogoda dnia pierwszego niespecjalnie
dopisała – przywitał nas zacinający deszcz, który zdecydowanie
utrudniał wszystko – od rozłożenia namiotu, po dotarcie na pole,
gdzie miały rozpocząć się nauki.
Dzień drugi - pogoda zgoła inna, żmudny proces pakowania się :)
Myśmy skromnie wylądowali w grupie
białej – "Dopiero zaczynam", czyli takiej zupełnie –
zupełnie dla początkujących. Jako pokorna właścicielka nigdy
wcześniej nie próbowałam psu rzucać dysku, znając swoje
ogarnięcie czekałam, aż ktoś mądrzejszy wyłoży mi co i jak :)
Jestę u-botem!
Warsztaty trwały od 9:00 – 18:00 z
jedną, godzinną przerwą na odetchnięcie i spożycie zamówionej
gremialnie pizzy :) Nasz plan lekcji na sobotę i niedzielę
przedstawiał się następująco:
Powrót do szkoły!
Ogólna idea tych zajęć polegała na pokazaniu nam jak bezpiecznie pracować z psem, jak nauczyć się podstawowych rzutów dyskiem tak, aby to miało ręce i nogi. Dla zainteresowanych tutaj link do fachowego wytłumaczenia o co chodziło w poszczególnych blokach :)
Dla mnie, technicznie najważniejszym ( i wciąż zagadkowym!) aspektem było nauczenie się jak miotać tym kawałkiem plastiku w odpowiedni sposób tak, aby psu dobrze się ze mną pracowało. Nie było to łatwe, i wciąż się tego uczę, na szczęście mam świetnych, cierpliwych nauczycieli :) Drugim szczęściem jest fakt, że Balu sam z siebie ma dość dobrą technikę skoku, więc w większości przypadków po prostu muszę uważać technicznie na to, co ja robię, natomiast nie muszę martwić się, że pies wyskoczy jak flądra.
Reszta zdjęć jest dzięki uprzejmości świetnej lubelskiej organizacji Adopsy, miałam szczęście być z dziewczynami w grupie - robią kupę dobrej roboty, pracując z przygarniętymi "znajduchami" - u nas była Cola i Szelka, dwie cudowne sunie :) Bardzo Wam dziękuję!
Pierwsze zajęcia - motywacja z aportem odbywały się w smugach deszczu - każdy po kolei prezentował jak bawi się z psem w domu, jak pies aportuje, czy puszcza zdobycz. Dostałam kilka cennych uwag ( m.in dowiedziałam się, że zbyt macham szarpakiem, co utrudnia Balowi złapanie go i ogarnięcie w zębach :)), potem poćwiczyliśmy aport (wtedy nie mieliśmy jeszcze z nim problemu, ostatnio pojawił się regres - witaj, nastolatku! :P) , oddaliśmy samodzielnie kilka rzutów...i minęły 4 godziny ! :)
Wszystkie zdjęcia pochodzą z drugiego dnia, kiedy to już dało się w ogóle ostrość złapać nie na zacinający deszcz :P
Popołudniowe zajęcia skupiły się na ćwiczeniu właśnie nas i techniki naszych rzutów. Nie będę oszukiwać, że asem podczas tego okresu nie byłam, biegałam dużo karniaków dookoła reszty, ale była kupa śmiechu i zabawy :)
Dalsze szlifowanie aportu - praca nad tempem powrotu ( nie jak "kucyk po tęczy" ! :P )
Następnie zajęcia w tym dniu skończyły się, zrobiło się oberwanie chmury ( burza! :P). Balu odkrył jak śmiesznie nocuje się w namiocie ( pozdrawiam pana, który o północy dmuchał gdzieś materac wydając przedziwne dźwięki - Balu nie mógł się temu nadziwić, i - jak na owczarka przystało darł japę bez opamiętania ). Oprócz tego mojemu psu bardzo spodobało się przedziwne zjawisko - warczący namiot. Podchodziło się do kupy szmatek na linkach - a ona zaczęła wydawać dźwięki! Następnie odskakiwało się - dźwięki ustawały. I znów - podchodziło....i odskakiwało - zapewniam Was, impreza na długie wieczory, Balu approved!
Szarpiemy, już w fachowy sposób ! :)
Następny dzień powitał nas piękną pogodą (uwiecznioną na zdjęciach :) ) i fajnymi zajęciami z treningu psa. Dzięki nim nauczyłam psa nowej komendy, którą pokochał miłością skończoną : "ładuj się". W zamyśle chodzi o wyćwiczenie mięśni psiego grzbietu, tak, aby w prawidłowy sposób wyginał się on w łuk podczas fazy skoku. W teorii fajnie wygląda, jak pies włazi wszystkimi czterema łapami na coraz to mniejsze i dziwniejsze przedmioty :
Paula (klik) naucza :)
Czy to skrzynka na narzędzia w domu... (zdjęcie mojego autorstwa:P)
Czy opona na spacerze :) (tu również, strzelane kalkulatorem :P)
Pies ukochał tą komendę do tego stopnia, że teraz, gdy jest w pobliżu jakiś przedmiotów, na które już władowywał się - robi to bez komendy, po prostu jak to Pan Mąż zwykł mawiać - "bo może i potrafi", do tego, jak widać na załączonych obrazkach - rozpiera go duma, że potrafi! :)
Podstawy nauki łapania dysku w locie - z tzw. "take'ów" ( tu akurat średnio udany skok)
Kolejne, ostatnie już zajęcia pokazały nam jak jeszcze można próbować rozwijać swoją technikę, i jak bawić się rzutami. Jednym wychodziło to bardziej - innym mniej (:D), ale ważne, że kilka fachowych informacji wpadło do mózgu. Część osób, ze starszymi pieskami próbowała pierwszych overów, ale dla naszego, wtedy 6 miesięcznego szczyla było to zbyt wcześnie. Teraz, 2 miesiące później powoli - powoli opanowujemy dog catcha :)
To tyle - wróciliśmy przemoczeni, zmęczeni, ale baardzo zadowoleni - pies wchodził na niesamowite emocje podczas frisbee - ten sport bardzo go pobudza, widać, że uszczęśliwia, dlatego teraz pozostaje mi szlifowanie rzutów i aportu w domowym zaciszu i może - kto wie - kiedyś nawet weźmiemy udział w zawodach? :)
PS. mam mini - raport remontowy - po dwutygodniowym przestoju znów ruszyliśmy - kafelki na podłodze w w łazience i kuchni położone! Sobotę spędziliśmy na malowaniu kuchni i naprawianiu fuszerek po fachowcach, oto krótkie foto-sprawozdanie :)
Kawałek łazienki
Kuchnia ( Pan Mąż: "kafelki są tak gładkie, że w ich odbiciu widać, jak okno jest brudne")
Tym optymistycznym akcentem, żegnam się na ten tydzień (mam mocne postanowienie pisać raz w tygodniu notki na blogu. Na razie - teraz trzeci tydzień daję radę! :) ).
U Rio dokładnie to samo! Od kiedy nauczył się wchodzić na małe przedmioty to robi to nagminnie i też z dumą. Najśmieszniej jest jak towarzyszy mi np w sprzątaniu i co tylko wyciągnę z szafy to on już na tym siedzi ;)
OdpowiedzUsuńNie wiem, jakaś magia jest w tej komendzie, to naprawdę jest fenomen! :) Do tego nie wiem jak Twój marmur, ale nasz ma zawsze taką cwaną minkę "no popatrz tylko, co potrafię" :)
UsuńU nas też wchodzenie na przedmioty (i ogólnie każde 'podwyższenie' terenu') to wielka frajda od zawsze :)
OdpowiedzUsuńCiemne kafelki w łazience na podłodze! Takie mi się marzą, bo nie widać, że na nich sierści i włosów :P
A kafle w kuchni piękne!
Naprawdę musi coś być na rzeczy ! :) Taaak, ciemne, takie udające drewno - ciemne, chropowate - praktyczne :) Panele też szarobrązowe, kumpela fachowo stwierdziła, że dobre, bo nie będzie kłaków widać :) Tylko właśnie na kaflach w kuchni się złamałam - ale cóż ja mogę, że marzyły mi się jedwabiste połacie? :P
Usuń